niedziela, 29 marca 2015

Envoy of Death - Chapter 1

Hi Dreamers!

Zapraszam do czytania kolejnego rozdziału mojego opowiadania :D




ROK PÓŹNIEJ


Rozdział 1


- Uważa pan, że nie nadaję się na zastępczą matkę Lauren? - warknęła kobieta siedząca przy stole po prawej stronie sali sądowej. Już od ponad godziny wykłócała się z sędzią Johnsonem o prawa do opieki nade mną jako matka zastępcza. Gdyby jej się udało, ona i jej partner, siedzący obok niej przy stole, zostaliby moją szóstą rodziną zastępczą. Moi wszyscy poprzedni opiekunowie bardzo szybko się mną nudzili. No cóż, takie jest życie. Każda z tych rodzin pozbywała się mnie z najbanalniejszych powodów. Twierdzili, że niedługo urodzi im się dziecko, a na wychowywanie mnie nie starczy już im czasu albo, że z powodu utraty pracy nie mają już pieniędzy na zbędną osobę. Większość jednak preferowała stwierdzenie, że jestem chora psychicznie. Oczywiście wszystko co wmawiali opiece społecznej było kłamstwem. Wiadomo, każdy sposób jest dobry, żeby pozbyć się kogoś niepotrzebnego. A później co? Później na kilka tygodni lądowałam w brudnym i śmierdzącym sierocińcu czekając, aż będę mogła zwalić się na łeb jakimś ludziom, którzy mają wielkie ambicje wychować mnie na jakiegoś porządnego człowieka. Co z tego, że moi prawdziwi rodzice wychowywali mnie przez piętnaście lat. Ci wszyscy ludzie i tak twierdzili, że jestem psychopatką, która nie widziała świata poza swoją celą w psychiatryku, a gdy ją z niej wypuszczają rzuca się na wszystkich dookoła z pięściami i kilkoma gwoździami wydłubanymi ze ściany, a jedyne czym się umie posługiwać to pistolet i nóż, a na dodatek je palcami, bo o zwykłym nożu i widelcu nigdy nie słyszała, i dziwolągiem, który po śmierci rodziców nie potrafi się pozbierać. A niektórzy nawet dorabiali sobie teorię, że naprawdę byłam w psychiatryku i z niego uciekłam. Może myśleli tak, bo na każdego, kogo nie znam, patrzę wzrokiem, który oznacza "Zabiję cię". No cóż, każdy powinien bać się tego spojrzenia niosącego za sobą zbliżającą się śmierć. Ale przynajmniej mam na koncie jakiś sukces. Mogę się pochwalić, że jeszcze nikogo nie zabiłam. Podkreślam "jeszcze", więc uważajcie wszyscy, którzy chcecie wejść mi w drogę, bo wystarczy naprawdę niewiele, by mnie wkurzyć. Jeszcze doprowadzicie do tego, że będę mogła się chwalić tym, że kogoś zabiłam. A ostrzegam, że mój wzrok jest przerażający i śmiercionośny.
Nie no, aż tak źle ze mną nie było, żeby można było to stwierdzić, ale widać ludziom nie trzeba wiele, żeby uznać kogoś za psychopatę. W moich przypadłościach nie było i nie ma nic psychicznego. Jedynie każdy wolny skrawek ściany i sufitu swojego pokoju wyklejam rysunkami wyimaginowanych srebrnych oczu. Wszyscy, którzy wchodzili do mojego pokoju, uciekali z niego jak najszybciej. Wszystkich przytłaczały miliony przenikliwych spojrzeń łypiących z każdej płaskiej powierzchni w pomieszczeniu. Chyba tylko mnie nie przerażały. Gdy na nie patrzyłam, wiedziałam, że na pewno osoba z takimi oczami gdzieś jest i czułam, że ona na mnie czeka. Musiałam ją odnaleźć. W moich poszukiwaniach pomagało mi to, że wiedziałam, że to chłopak, na sto procent. A skąd to wiedziałam? Przeczucie i intuicja zawsze czuwają i dobrze doradzają. Nie obchodzi mnie, że ludzie uważają, że te oczy, a tym bardziej ich właściciel nie istnieją. Nie będę wierzyć idiotom, którym Bozia odebrała dar bujnej wyobraźni i dary przekonania, stuprocentowej pewności i przeczucia, że istnieją rzeczy niemożliwe. Ja wiem swoje i nie będę słuchała nikogo, kto twierdzi inaczej. Wiem, że on istnieje, widziałam go w dzień śmierci mojej rodziny. No dobra, może to jednak dziwne, ale jakoś najgorzej ze mną nie jest.
- Nie uważam, że pani się nie nadaje. Ja to wiem - odpowiedział kobiecie sędzia Johnson. - Jest pani za młoda, by zaopiekować się tą wyjątkowo zbuntowaną nastolatką.
- Lauren nie jest zbuntowaną nastolatką - odezwała się moja oburzona prawniczka - Marlene Stones. - To tylko kłamstwa tych rodzin, którymi sobie pomagali, by się jej pozbyć. Gdy ją u nich odwiedzałam, byli nią po prostu zachwyceni - warknęła ze swojego kąta sali, w którym stało jej biurko.
- To skoro tak pani stawia sprawę, to pozostaje nam tylko zastanowić dlaczego chcieli się jej pozbyć - odpowiedział na atak Marlene sędzia.
- Czyli to tylko mój wiek jest powodem, dla którego nie mogę adoptować Lauren? - zapytała go kobieta, która z każdą chwilą robiła się coraz bardziej czerwona ze złości. Szkoda, że przerwała sędziemu i Marlene pasjonującą i ciekawą kłótnię. Nie było tajemnicą, że się nie lubili, ale ich sprzeczki sprawiały, że moja każda rozprawa była ciekawsza. A ta kobieta przerwała im zabawę, a mnie pozbawiła powodu, dla którego było warto tu przyjść. Przychodziłam tu tylko po to, żeby posłuchać, jak się kłócą, zawsze jakaś rozrywka. Ogólnie nie bardzo byłam potrzebna, bo nikt się mnie o nic nie pytał i nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. A zresztą o co ta kobieta się kłóciła z tym staruchem? Nie byłam warta tego wszystkiego. Czemu jej tak na mnie zależało?
- Widzę, że nie zamierza pani odpuścić - odparł sędzia pocierając dłonią spocone czoło. - Jednak proszę wiedzieć, że ta dziewczyna jest dziwna.
- Ona nie jest dziwna! - krzyknęły Marlene i kobieta jednocześnie podnosząc się ze swoich miejsc.
- A skąd pani niby to wie? - spokojnie kontynuował sędzia, zadając to pytanie każdej z nich.
- Rozmawiałam z nią w sierocińcu. - Kobieta wyprzedziła w odpowiedzi Marlene, która już otwierała usta, by coś powiedzieć. - A pan skąd niby to wie? Bo raczej nigdy pan z nią nie rozmawiał, a prawniczka dziewczyny powiedziała panu coś całkiem innego - odpyskowała sędziemu.
W jego oczach zauważyłam tylko jedną rzecz - przegraną. Nie miał już argumentów przeciwko zaadoptowaniu mnie przez tą kobietę i jej partnera.
- W porządku. Udzielam pani i pani partnerowi praw do zaadoptowania Lauren Sterling - oznajmił z żalem w oczach i rezygnacją w głosie sędzia Johnson. Odwracam głowę, żeby zerknąć na kobietę. Z jej twarzy od dobrych kilku minut nie znika szeroki uśmiech od ucha do ucha. Teraz stała w ramionach swojego partnera. Obydwoje cały czas się śmiali. Chyba jako jedyni z moich wszystkich rodziców zastępczych cieszyli się, że z nimi zamieszkam i będą się mną opiekować. Rozglądam się dookoła. Chyba wszyscy zebrani na sali byli szczęśliwi, że znalazłam nową rodzinę: obstawa sędziego, Marlene, prawnik i przyjaciele pary i wszyscy świadkowie. No może przesadziłam, że wszyscy zgromadzeni byli zadowoleni. Popatrzyłam na sędziego. W jego oczach nie było żadnego zachwytu ani szczęścia, że podjął dobrą decyzję. Na pokerowej twarzy tego starego idioty malowały się tylko złość i wściekłość.
Zanim wyszłam z sali, pożegnałam się z Marlene. Jej oczy wyrażały szczerą radość ich właścicielki, a usta były rozciągnięte w szerokim uśmiechu. Mocno mnie przytuliła, tak jak zawsze robiła to mama. Powiedziała, że życzy mi szczęścia u nowej rodziny. Chyba naprawdę było jej smutno, że już nie będzie mogła opiekować się mną tak jak kiedyś ani odwiedzać mnie codziennie jak w sierocińcu. Nawet się popłakała. Z moich oczu nie wypłynęła żadna łza. Nie płakałam od dnia, w którym stałam w sali szpitalnej i patrzyłam na moich martwych rodziców i brata. Nie mogłam się rozsypać z rozpaczy na milion kawałków. Musiałam być silna. Jednak mimo wszystko wiedziałam, że zawsze będę mogła liczyć na Marlene, że zawsze, tak jak wcześniej, gdy ucieknę z domu, będę mogła do niej przyjść, porozmawiać z nią do późnej nocy.
Przed sądem już czekali na mnie moi nowi rodzice. Podeszłam do nich. Dopiero teraz lepiej im się przyjrzałam. Kobieta, około trzydziestoletnia, miała długie, falowane włosy w bardzo jasnym odcieniu blondu, jasnoniebieskie oczy i strasznie jasną skórę. W pierwszej chwili pomyślałam, że jest chora, z daleka wyglądała jakby była przeraźliwie blada. Wydawała mi się bardzo surowa i wyniosła, ubrana w idealnie dopasowaną czarną sukienkę do kolan z długimi rękawami i czarne szpilki z dwunastocentymetrowymi obcasami i spiczastymi czubkami. Jednak kiedy tylko się odezwała miłym i przyjaznym głosem to całe wyobrażenie znikło i zobaczyłam w niej bardzo sympatyczną osobę. Cały czas się uśmiechała.
- Cześć Lauren. - Kurczę, chyba ten uśmiech był na stałe przyszyty do jej twarzy. - Jestem Emily, a to mój partner Gabe - wskazała na faceta stojącego obok niej. Miał krótkie jasnobrązowe włosy, i zielone oczy. Sądząc po mięśniach wyraźnie rysujących się pod czarną koszulką nieźle umiał się bić. Jak ktoś mi w szkole podskoczy, powinien się bać mojego nowego taty. Chociaż zanim on przyjedzie i tak już z tego pechowca nic nie zostanie. Zadbam o to sama. Skromnie przyznaję, że umiem się bić. I to dość dobrze. Całkiem niedawno rozwaliłam jakiemuś chłopakowi nos, a innemu tak podbiłam oko, że przez miesiąc siniak ie chciał zejść i facet musiał chodzić do szkoły w ciemnych okularach. Oczywiście nie zapominajmy o nadgarstku, który skręciłam jednej dziewczynie i kilku zębach, które wybiłam innej. Także wszyscy, którzy chcecie mi podskoczyć bójcie się, a zanim mnie wkurzycie to poważnie się zastanówcie. Jak ktoś mnie zdenerwuje nie wiem co to delikatność i litość. Obiecuję, że rozwalę was na takie małe kawałeczki, że waszych resztek nie rozpoznają nawet rodzone matki.
Gabe uśmiechnął się do mnie, odsłaniając delikatnie równe, białe zęby.
- Chodźmy do samochodu - powiedział. - Zanim pojedziemy do nas zajedziemy do twojego starego domu. Domyślamy się, że chcesz zabrać kilka rzeczy, których nie mogłaś wziąć do twoich innych domów, w których mieszkałaś. - Jasnowidz z niego jakiś czy co? Skąd wiedział, że właśnie się zastanawiałam, czy pozwolą mi na chwilę wpaść do domu i wziąć parę rzeczy. Eh... na świecie są różni ludzie. Jasnowidze pewnie też. Nie uważam go za dziwoląga. Pewnie zgadywał i trafił. Nie posiada żadnych nadprzyrodzonych mocy. Szczęście zdarza się każdemu.
Znowu się uśmiechnął. Kurde, czy oni obydwoje muszą się tak szczerzyć jak laski z reklam pasty do zębów? Nie, to pewnie tylko chwilowe. Pewnie cieszą się, że mogą dostępować zaszczytu opiekowania się mną, najbardziej rozchwytywaną przez rodziny zastępcze szesnastolatką. Powinnam cieszyć się chwilą, bo zapewne od razu jak przyjedziemy do domu wyskoczą z nich diabły wcielone i już tak miło nie będzie. Odpowiadam Gabe'owi podobnym uśmiechem i posłusznie zajmuję miejsce na tylnym siedzeniu samochodu za nim i Emily.


----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 Co myślicie o tym rozdziale? Wiem, że niewiele się jak na razie dzieje, ale mam nadzieję, że przeżyjecie jeszcze jeden taki nudniejszy rozdział ;) Obiecuję, że jeszcze tylko jeden taki rozdział i zacznie się akcja :D Tym razem przyrzekam na 100% ;D. A przynajmniej mam nadzieję, że Wy uznacie, że coś zacznie się dziać ;)
Rozdział jest taki jaki jest, czyli taki "początkowy", w którym niewiele się dzieje, ale tylko dlatego, że chcę, żebyście trochę bliżej poznali Lauren i jej nastawienie do ludzi i życia. Mam oczywiście nadzieję, że ją polubicie :D
 Piszcie w komentarzach jak Wam się podoba rozdział i opowiadanie ;) Czekam na krytykę i sugestie co powinnam poprawić ;) Naprawdę, bardzo Was proszę o komentarze. Piszcie co myślicie o opowiadaniu. Bardzo Was o to proszę, bo komentarze motywują i dają siłę do dalszego pisania. Jeśli wiesz, że komuś się podoba to, co wypisujesz, to jeszcze chętniej to piszesz. Naprawdę, bardzo, ale to bardzo proszę o komentarze :)

Niedługo być może pojawi się post z wielkanocnym DIY ;) Czekajcie ;D


A teraz jak zwykle cytacik na zakończenie:
 " - Jonaszu, kiedyś ludzie mieli uczucia. My też jesteśmy tego częścią, więc o tym wiemy. Wiemy, że kiedyś ludzie czuli dumę, smutek...
- Miłość - dorzucił Jonasz. - I ból.
- Nie ból jest najgorszy w posiadaniu wspomnień, ale samotność. Wspomnieniami trzeba się dzielić."
"Dawca" Lois Lowry


oli$360









1 komentarz:

  1. Bardzo mi się podobało, mam nadzieje, że niedługo będzie kolejny rozdział... :-)

    OdpowiedzUsuń